- Co ty tutaj znowu robisz? -
Wyniosły głos Parrisha rozbrzmiewa tuż za moimi plecami. - Zmiataj na
śniadanie. No już.
Jest poniedziałek. Kolejny. Świeci cudowne słońce, więc
większość uczniów wyległa na zewnątrz by zaczerpnąć trochę świeżego powietrza i
rozprostować zastałe wciągu zimy, kości. Przez jedno z okien w dormitorium
można zobaczyć jak zbierają się w grupki i zajadając porwane z jadalni kanapki,
depczą po resztkach śniegu.
Nie zamierzam do nich dołączyć. Nie zrobiłabym tego
nawet gdyby dzisiejszy dzień zaczął się pomyślniej. Gdybym nie założyła w
pierwszym odruchu swetra na lewą stronę, co oczywiście przynosi pecha.
Postanowiłam więc ograniczyć kontakt z ludźmi do absolutnego minimum. W końcu
nie chcę kusić losu. Zrezygnowałam z porannego posiłku i zaszyłam się w
najciemniejszym kącie pustej o tej porze dnia, biblioteki. No dobra, nie tak
znowu pustej.
Odwracam się powoli i nawiązuję kontakt wzrokowy z wyraźnie
poirytowanym Parrishem. Brwi ma zmarszczone, a usta wygięte w dziwnym grymasie.
- Pan też nie poszedł na śniadanie. W sumie, chyba jeszcze nigdy nie widziałam pana w
jadalni o tej porze - odpowiadam zgodnie z prawdą.
- To co robię jest moją
sprawą, nie rozumiesz? - Porusza śmiesznie wąsem i poprawia marynarkę.
Wzdycham ciężko.
- Będę
mieć dzisiaj naprawdę paskudny dzień, więc czy mógłby mi chociaż pan dać
spokój? Niczego nie zniszczę, nie wypożyczę, po prostu sobie tu posiedzę. -
Zmarszczka za czole Parrisha pogłębia się. - Proszę - dodaję szybko.
- Masz
piętnaście minut. Zrozumiano?
- Wolałabym dłużej, ale pan tu rządzi. - Wzruszam
ramionami i odwracam się do niego plecami by kontynuować robienie zapisków na
przegubie.
- I żebym więcej nie widział tu tego obrzydlistwa. - Dobrze wiem co
ma na myśli
- Jakoś Alison Johnson może przychodzić do biblioteki ze swoim żywym
kotem, więc co panu przeszkadza słoik martwych owadów nie wydających żadnych
dźwięków i nie mających kontaktu ze światem zewnętrznym. Nie to co ten futrzak.
- Koniec dyskusji. Piętnaście minut. Pamiętaj. - Parrish odchodzi.
Przewracam oczami i
drapię się po karku, na którym znów pojawiła się wysypka. Jeszcze wczoraj nic
tam nie było, więc pewnie pech zaczął już działać.
Z biblioteki wychodzę
zgodnie z umową i zaczynam przemykać przez najrzadziej zaludnione korytarze,
ale i tak nie udaje mi uniknąć kilku przelotnych spojrzeń. Do klasy wchodzę
jako jedna z pierwszych i zajmuję swoje zwykłe miejsce w jednym z rogów sali.
Układam rzeczy starannie na blacie stołu, po czym wlepiam wzrok w trupy owadów
starając się nie przejmować wypełniającą się systematycznie uczniami, klasą.
- Wsiadłem
na miotłę i już mnie więcej nie zobaczyli. Takie życie - Kiedy słyszę ten głos
oraz salwy śmiechu, które rozbrzmiewają w momencie gdy milknie, czuję, że
ciało napina mi się gotowe do ucieczki. Sama nie wiem na co liczyłam. Może, że
niespodziewanie zachoruje albo urwie się z lekcji. Zwyczajnie w taki dzień jak
dzisiaj wolałabym nie oglądać jego twarzy. W ogóle wolałabym jej nigdy nie
oglądać.
- Panowie i panie, żarty się skończyły. Bierzemy się do ciężkiej
pracy. Otóż postanowiłem, że dzisiaj gonimy średnią ocen z mugoloznawstwa. - To
Mottshead ze swoim zwykłym przywitaniem.
- Czyli wpisze nam pan wszystkim po
Wybitnym i możemy już sobie iść? - Znowu ten głos i śmiech jego publiki.
-
Najpierw musiałbym zobaczyć lepsze show niż podczas Dnia Mugola z tosterem,
widelcem i paralizatorem. W tedy postawię nawet dwa Wybitne i wystąpię o Order
Merlina dla ciebie, Prescott. - Profesor klaszcze w dłonie, po czym pisze coś
na tablicy.
Unoszę głowę i nasze spojrzenia się spotkają. Finnicka i moje. Po
jego ustach błądzi jeszcze uśmiech przeznaczony dla Mottsheada, a w oczach tli
się zawadiacki płomień. Mierzymy się chwilę wzrokiem, aż w końcu on odwraca
głowę by odpowiedzieć jednemu ze swoich znajomych. Nienawidzę go. Jest zbyt
idealny, zbyt nierzeczywisty. Jakby moje krzywe odbicie. On ma wszystko, a ja
nic.
Nic poza magią.
Reszta lekcji oraz cała kolejna godzina należy chyba do
najnudniejszych zajęć jakie Mottshead kiedykolwiek w życiu poprowadził. Zero
czarów, sama teoria. Za piętnaście jedenasta, wszyscy zaczynają wylegać z klasy
i ja również zbierałam się do wyjścia, kiedy słyszę coś co nie śniło mi się
nawet w najśmielszych snach.
- Prescott, Breckenridge, zostańcie chwilę. - Głos
profesora odbija się donośnym echem w mojej głowie. Ostrożnie podchodzę do Mottsheada,
który siedzi na brzegu biurka i staję obok Finnicka.
- Możecie się czuć
zaszczyceni, bo widzicie, właśnie dostaliście gigantyczną szansę na
zaprezentowanie waszego talentu. Wspólnie przygotujecie prezentację o
pojedynkach dla młodszych klas by zachęcić ich do nauki. No wiecie, omówicie
rodzaje zaklęć, zaprezentujecie je. Na koniec dobrze było by jeszcze dorzucić
wasze patronusy i jakąś przykładową walkę - oznajmia Mottshead głosem pełnym
dumy.
Czuję się jak sponiewierane zwłoki.
- A to nie przypadkiem pana fucha,
żeby "zachęcać" młodzież do nauki? - Finnick wydaje się równie
poirytowany co ja.
Żenujące.
- Dobry argument, Prescott, ale ja mam chyba
lepszy. Właśnie oceniłem waszą ostatnią pracę pisemną i oboje otrzymaliście po
Trollu. Kolejnym już jeśli dobrze liczę. - Mottshead splata ręce na piersi. -
Może wstawienie wam dwóch Wybitnych nie było by teraz takim kiepskim pomysłem,
Prescott, ale mimo wszystko muszę mieć za co. Więc chcecie czy też nie to chyba
jesteście skazani na swoje towarzystwo. Macie dokładnie tydzień i ruszamy w
tournée.
Oboje z Finnickiem milczymy, bo niby co mielibyśmy mu powiedzieć? Że w
życiu nie słyszeliśmy większej bzdury? Że właśnie zamkną dwa bojowe psy w tej
samej klatce? Nie, on
sobie świetnie zdaje sprawę z całej sytuacji. Możemy więc już jedynie milczeć.
- Będziecie sobie na mnie bluzgać ile chcecie, ale na korytarzu, bo śpieszę się
na randkę. - Uśmiecha się po szelmowsku i praktycznie wypycha nas z klasy.
- Z
profesor Chadwick? - Finnick brzmi jakoś nieprzekonująco.
- Nie będę ci wyrywać
dziewczyny, Prescott. W końcu zaczniecie się znacznie częściej spotykać jeśli
wasz projekt z pojedynkami nie wypali. Do jutra. - Mottshead chce już odejść,
ale zatrzymuje się jakby czegoś zapomniał. - A i Breckenridge, następnym razem
nie śpij na lekcji. Obrona przed czarną magią to nie tylko machanie różdżką.
Mam wrażenie, że założenie swetra na drugą stronę nie było jedyną rzeczą, którą
zrobiłam źle tego ranka. Lepiej chyba gdybym w ogóle się dzisiaj nie obudziła.
<Finnick? ♥>
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz